Gdy wsiadłam na owego wierzchowca szybko popędziłam go w stronę oddziału janczarów. Schwytanych dowódców było już dużo, jak na dwa czy trzy dni wojny. Podwładnych sułtana było z każdym dniem coraz mniej, szkoda, że mogłam zobaczyć jego miny, wtedy kiedy dowiedział się, że nagle ponad kilkanaście tysięcy żołnierzy nagle zniknęło z jego oddziałów. Byłam prawie pewna, że to byłby widok bezcenny, satysfakcjonujący i wielce motywujący do dalszego działania. Znowu na myśl mi przyszło to, że jemu nawet się nie chciało ruszyć tego swojego cielska, by chociaż pokazać się na polu bitwy... Nie musiał walczyć, mógł tylko się pokazać. Teraz pozwala, by inni uważali go za tchórza, który wywołuje wojnę, a potem nie ma odwagi stawić czoła zaistniałej sytuacji. Doprawdy, żenujący poziom. Zastanawiam się, czy na takim samym są jego synowie. Kto wie, może ojciec ich wysłał na wojnę pod groźbą śmierci, a sami nie mieli ochoty wyściubić nosa spoza murów pałacu? Gdy tak sobie rozmyślałam, zupełnie przestałam zwracać uwagę na świat mnie otaczający. Także, nie usłyszałam prawdopodobnie jakiegoś hałasu, który spłoszył wierzchowca, który wcześniej oczywiście musiał mnie zrzucić z siodła. Więc, oprzytomniałam praktycznie wtedy, kiedy rąbnęłam kręgosłupem o podłoże. Poczułam jakby moje ciało przeszył piorun, ale mimo to szybko wstałam i się otrzepałam z wszędzie latającego wzburzonego kurzu czy pyłu. Rozejrzałam się szukając źródła potencjalnego hałasu. Katem oka zobaczyłam, jak wierzchowiec ucieka, z prędkością światła. Ta, jasne, a niby one takie odważne i niepłochliwe. Nastawiłam uszu starając się wychwycić następne oznaki czyjejś obecności. Gdy nic takiego nie usłyszałam skierowałam się w stronę krzaków, które były jedyną kryjówką dla tej osoby. Szum przesuwanych liści zapewne nieco spłoszył napastnika, bo ten, prawdopodobnie wykonując nieoczekiwany krok w tył, nadepnął na suchą gałąź i tym się zdradził. Skoczyłam w stronę, z której dobiegał dźwięk. Poczułam jakieś ciepłe ciało, które pod wpływem mojego ciężaru upadło na spotkanie z podłożem. Widocznie siła uderzenia była tak silna, że ten ktoś rozwalił sobie czaszkę o leżący na ziemi żwir. Przypatrzyłam się mojej ofierze. Oto przede mną leżał, zapewne już martwy Karya, jeden z dowódców wojsk Mehmeda. Czując nienawiść do całego Imperium Osmańskiego, postanowiłam dobić ledwo żyjącego Karyę. Wyjęłam sztylet i po prostu poderżnęłam mu gardło. Gdybym co zabrała ze sobą, zapewne nie przeżyłby podróży, ani do Giorgiego, ani z powrotem do obozowiska. Więc zostawiłam go tam, w krzakach z rozwaloną głową i poderżniętym gardłem. Westchnęłam. Jeszcze tak wiele drogi przede mną... Dobra, muszę się pospieszyć, jeżeli chcę zdążyć kiedykolwiek tam dojść.
<Vlad?>
403 słowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz