Dobra ona była jakaś dziwna.
- To ja już się pożegnam. Muszę załatwić kilka spraw.- Powiedziałem po czym ruszyłem do swojego namiotu. Po drodze wstąpiłem jeszcze do polowej kuźni gdzie płatnerz przydzielił mi porządną zbroję. Miecza nie potrzebowałem, ponieważ miałem swój, odziedziczony jeszcze po ojcu, wykuty z valyriańskiej stali Lód. Razem z zbroją w worku doszedłem w końcu do przydzielonego mi namiotu. Obok niego stał przywiązany do słupka mój koń z przytoczonym do siodła mieczem. Zdjąłem miecz tak samo jak tarczę z herbem mojej rodziny: szarym wilkorem na białym tle. Wszedłem do namiotu po czym wyjąłem miecz z pochwy i przyjrzałem się ostrzu. Jak zawsze lśniło ono srebrno, nie było na nim ani jednego zadrapania, nie trzeba go też było ostrzyć dzięki wyjątkowym właściwościom valyriańskiej stali, wystarczyło jedynie od czasu do czasu przetrzeć go szmatką. Ułożyłem zbroję i miecz w odpowiednim miejscu po czym postanowiłem pójść po wodę i mój przydział jedzenia. Szybko znalazłem kuchnię gdzie dostałem zapakowany w pudło chleb, mięso, trochę owoców i antałek wina. Zaniosłem to do namiotu po czym ruszyłem do studni po wodę. Znalezienie jej zajęło mi kilka minut jednak kiedy już do niej dotarłem znowu natrafiłem na Lunę.
- O cześć. Co robisz?- Zapytała jakby nie było widać.
- Przyszedłem po wodę.- Mruknąłem i nalałem wody do wiadra.
<Luna?>
214 słów
Akceptacja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz