Wojna się jeszcze na dobre nie rozpoczęła a ja już wylądowałem w prowizorycznym szpitalu. Nie czułem się jakoś strasznie źle ale to może przez środki przeciwbólowe, którymi ponoć solidnie mnie nafaszerowali. Z tego co mi mówiono walkę na wzgórzu z janczarami wygraliśmy odpychając ich z powrotem w szeregi wroga. Byłem pewny tego, że ojciec kiedy tylko będzie miał chwilę spokoju, to znaczy kiedy sytuacja na polu bitwy się unormuje przyjdzie tutaj żeby dać mi burę za moje nieprzemyślane działania. Uniosłem prawą dłoń i nieco odkryłem koc. Oba przedramiona miałem pokryte bandażami, tak samo jak pierś. Najwyraźniej zbroja puściła i nie chroniła mojego ciała tak jak powinna. Nagle w drzwiach namiotu pojawiła się May w białym stroju medyka dźwigając całą masę bandaży.
- Mihnea jak się czujesz? Nic Ci nie jest?- Zapytała przypadając do mnie i mocno przytulając się.
- Nic skarbie... Tylko puść mnie bo zaraz mnie udusisz...- Jęknąłem usiłując wciągnąć powietrze do płuc.
- Oj. Wybacz kochanie.- May uśmiechnęła się słodko i cmoknęła mnie. Nagle w drzwiach pojawił się mój ojciec. Jego czarna zbroja była pokryta grubą warstwą krwawej posoki.
- Mihnea jak się czujesz?- Zapytał spoglądając na mnie.
- Lepiej, myślę że dam radę jeszcze dzisiaj wrócić do walki.- Powiedziałem spoglądając na ojca z szacunkiem.
- Dobrze się spisałeś.- Powiedział po czym wyszedł.
- Mam nadzieję, że zbyt wielu wojowników nie zostało rannych.- Szepnąłem przytulając ukochaną.
<May?>
229 słów
Akceptacja! Dostajesz zezwolenie na zabicie lub wzięcie do niewoli dowódcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz