Machina wojenna ruszyła. Mehmed spuścił z łańcucha swoje najwierniejsze ogary by pod ich wodza armia mogła zmieść z powierzchni ziemi moją sforę. Armii jak zawsze dowodził ojciec Mehmeda, Murad II bo wielkiemu sułtanowi nie chciało się ruszyć czterech liter żeby osobiście dopilnować ataku. Bardzo się zdziwili kiedy na granicy powitały ich moje wojska. Zatarłem ręce z zadowolenia. Wyrównaliśmy nieco liczbę sułtańskich żołnierzy wodząc ich przez bagna i nękając bezustannymi podjazdami.Do tego chyba raczej nie byli przygotowani na spotkanie z naszymi terenami i stworami żyjącymi na nich. Ogólny rozrachunek wyglądał tak, że my mieliśmy wciąż czterdzieści tysięcy żołnierzy a armia Mehmeda straciła już dwadzieścia tysięcy, które albo zmarły albo zostały pożarte albo tkwią zamknięte w naszych lochach. Zacząłem wkładać na siebie zbroję. Trzeba było poprowadzić moich wojowników do walki. Spojrzałem na czarny metal z którego była wykonana moja zbroja. Jeszcze ani razu mnie nie zawiodła. Wyszedłem z namiotu po czym udałem się w stronę zagrody dla wierzchowców gdzie Sorcier i Mihnea już oporządzali przydzielone im wierzchowce. Podszedłem do Rascala i pogłaskałem go po pysku. Zwierzę również miało na sobie czarną zbroję z maleńkimi, złotymi smokami.
- Czas ruszać żeby pokazać Mehmedowi kto tutaj rządzi.- Powiedziałem po czym wskoczyłem na siodło umiejscowione na grzbiecie ryliona. Moi synowie również dosiedli swoich zwierząt a Sorcier dodatkowo chwyciła za chorągiew przedstawiającą złotego smoka na czarnym tle, którą zrobiła jego matka.
- Peachy powiedz dowódcom, że ruszamy.- Zwróciłem się do mojej gammy, która obecnie pełniła również funkcję adiutanta.
<Peachy Woman?>
244 słowa
Akceptacja! Dostajesz zezwolenie na zabicie lub wzięcie do niewoli dowódcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz